Recenzja filmu

Koty (2019)
Tom Hooper
James Corden
Judi Dench

Dolina niesamowitości, pazurek w oko

"Koty" są też doprowadzoną do ekstremum hollywoodzką tendencją do "urealniania" fantastycznych światów, przebijając się w swoich cyfrowych futerkach na drugą stronę, prosto do doliny
Pamiętacie pana Toma Hoopera? Reżysera "Jak zostać królem", najnudniejszego Oscara ostatnich dwóch dekad? "Dziewczyny z portretu", lepa na Akademię i normatywnej, przekłamanej bzdury? Pan podobno nakręcił także filmową wersję "Nędzników", której nie widziałam, ale to nieważne. Grunt, że facet zaginął w tajemniczych okolicznościach. Porwali go kosmici albo Hiacynta Bukiet na kolację przy świecach. To dobra wiadomość, oznacza bowiem, że za kamerą "Kotów" stanął ktoś, kto NIE jest mistrzem poprawności i mieszczańskich manier. Reżysera filmu "Koty", kimkolwiek on jest – Marsjaninem czy podstępną sztuczną inteligencją – Hiacynta Bukiet raczej nie zaprosiłaby na herbatkę.


Śmieszna sprawa z tymi "Kotami". Film został wyszydzony, a może nawet znienawidzony, na długo przed premierą; właściwie trudno o nim mówić w oderwaniu od rzeki hejtu, która wylała się z pierwszym lipcowym zwiastunem. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tylu ludzi – tak zwanych poważnych ludzi, inteligentnych ludzi, ludzi dialogu – deklarowało z góry, że wprawdzie jeszcze nie widziało filmu, ale ten "z pewnością jest fatalny". Niechęć do "Kotów" przybrała rozmiary memetycznej epidemii. Coś, co jeszcze przed premierą mogło wydawać się dziwnym planem marketingowym, przyniosło opłakane skutki: wynik "Kotów" na box offisie wygląda żałośnie. Jakie tam koty – zmokła kura!

Nie wiem, gdzie zaczęło się to nieporozumienie. "Koty" były i są snem balansującym na granicy koszmaru. Były największym musicalem West Endu i Broadwayu, pełnym gibkich ciał w legginsach i futerkach, twarzy w dziecięcym makijażu, wizualnym odpadem glamu, a może i punka. Zażenowanie i jakiś rodzaj seksualnego wstydu tkwią w DNA "Kotów", splecione z mistyczną makabrą. Na scenie ze śmietnika rozgrywa się przecież rywalizacja na śmierć i życie: śpiewające koty walczą o to, który z nich przed wschodem słońca uda się do kociego nieba i, zgodnie z legendą, odrodzi w nowym życiu. 


Ekranizacja nie będąca tradycyjną animacją musiała siłą rzeczy wsadzić widzom pazurek w oko. I wsadziła. Trudno o blockbuster równie odklejony od przyzwyczajeń widza; takiej psychodelii nie było w kinie giga-budżetowym od czasów, powiedzmy, "Harry'ego Pottera i Więźnia Azkabanu" (filmu przecież zupełnie innych ambicji). Oglądamy znajome twarze i ciała, poddane przedziwnym mutacjom, porośnięte lśniącym futerkiem. Gdzie zaczyna się nagość? Rebel Wilson zdziera z siebie jedną warstwę skóry; Idris Elba zrzuca płaszcz i pręży się do kamery, eksponując brak tradycyjnych męskich genitaliów. Akurat w jego przypadku trudno wyrzucić to z głowy, zbyt wiele w tym frajdy, dystansu do swojego wizerunku. Jeden z najseksowniejszych mężczyzn na świecie musiał się świetnie bawić, hasając po planie w obcisłych zielonych legginsach. Dama Judi Dench, narodowy skarb Brytyjczyków, przeciąga się w wielkim, wiklinowym koszu. Tylna łapa wędruje za głowę – a może za łepek? Czy narodowy skarb Brytyjczyków może mieć łepek? I co ona ma właściwie na sobie? Futro na futrze – z małych kotków, może myszy? Scena ze śpiewającymi myszami też tu jest, są także śpiewające karaluchy. Na Twitterze mignęło mi zadane z wielką powagą pytanie: czy koty z "Kotów" są kanibalami?

I tak to się toczy; każda scena przynosi ze sobą kolejny dysonans poznawczy. Rzecz niby dzieje się w Londynie, pokrytym retro patynką. Ale to dziwny Londyn, wyludniony, nieludzki. Na samym początku widzimy jedną humanoidalną nogę, która z kociej perspektywy wygląda jak noga giganta, więcej ludzi już nie zobaczymy. Są tu samochody i śmieci, dziwnie odklejone od miejskiego hałasu ślady ludzkiej obecności. Może jakaś część ludzkości wyparowała, jak niegdyś w "Pozostawionych"? Jest w tych obrazach coś apokaliptycznego. Może to nie przeszłość, a przyszłość? Czy "Koty" w ogóle są kotami?

Te pytania, wbrew pozorom, nie wynikają z niekonsekwencji. W świecie rozrastających się franczyz i uspójniania seryjnie produkowanych spektakli "Kotypoświęcają się w całości jednej idei: śpiewającej ludzko-kociej hybrydzie. Nie muszą niczego wyjaśniać, mogą po prostu zanurzyć się swojej dziwności – trochę śmiesznej, trochę alienującej, ale niepodobnej do niczego innego. Jest w tym coś odświeżającego – przeciwwaga dla przeciętniackiego fanserwisu, którym w zeszłym roku zakończyły się dwie wielkie serie, "Avengersi" i "Gwiezdne wojny""Koty" są też doprowadzoną do ekstremum hollywoodzką tendencją do "urealniania" fantastycznych światów, przebijając się w swoich cyfrowych futerkach na drugą stronę, prosto do doliny niesamowitości. W całym szyderstwie wobec "Kotów" najbardziej zadziwia brak takowego wobec kręconych na kopy remake'ów disneyowskich animacji. One też nie podobają się prawie nikomu – a jednak nie budzą agresji.


"Koty" nie są oczywiście filmem idealnym i jeśli kogoś interesuje przede wszystkim warstwa muzyczna, być może lepiej odkurzyć DVD ze spektaklem. Czasami coś przestaje działać na poziomie tempa, zdarzają się dłużyzny. W pewnym sensie jest to musicalu ekranizacja totalna: obrazy wypierają w nim dźwięki, muzyka staje się drugorzędna. Z jakiegoś powodu nie wydaje mi się to takie najgorsze. Moglibyśmy się przy tym filmie bawić jak dzieci w szkolny teatr, robić wesołe memy. Co poszło nie tak?   
1 10
Moja ocena:
7
Laureatka IV edycji Konkursu "Powiększenie". Mieszka w Warszawie, później Grand Prix w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka (2018). Kulturoznawczyni, pisze o serialach telewizyjnych, filmie, literaturze i... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones